Psychocukier – „Diamenty”

Po prostu zajebista płyta.

2013.12.06

opublikował:


Psychocukier – „Diamenty”

Rock`n`roll umarł? Gówno prawda. Psychocukier jest na to świetnym, i na szczęście, nie jedynym przykładem. Magnificent Muttley, The Toobes, Kim Nowak czy Apteka – to wszystko tria, które dziś (a niekoniecznie od niedawna), wyznaczają pewien teren, po którym ślizgają się wszyscy ci, którzy wciąż uciekają jasnemu i prostemu zaszufladkowaniu. Bo to, że wszyscy oni grają rocka, to oczywiste. Tylko jakieś dokładniejsze ich zdefiniowanie jest szalenie trudne. W przypadku Psychocukru ważna może być Łódź, z całą swą brzydotą i bogactwem sceny z takimi perełkami jak L.Stadt czy Fonovel. W przypadku płyty „Diamenty” istotnym tłem historycznym może być poprzednia płyta, „Królestwo”, z 2011 roku. I tu, i tam kluczem są melodie i psychodelia zawarta z nazwie formacji. Tu, czyli na „Diamentach” pojawił się jeszcze bardzo ważny jubiler – Mikołaj Bugajak „Noon”, odpowiedzialny za nagranie, mix i mastering całego materiału.

Już otwierająca płytę „Mgła”, którą należy chyba potraktować jako intro, to fantastyczny, gitarowy trans rozciągnięty na bardzo motorycznej sekcji rytmicznej. Kto wie, czy nie najlepszej w tej części kraju? „Mgła” to jednocześnie bardzo przewrotna wizytówka całego materiału. I w żaden sposób nie zapowiadająca drugiego utworu na płycie – „Tonę w jeziorach”, gdzie od razu dostajemy w łeb tyleż wkurzającym i irytującym wokalem Saszy Tomaszewskiego, przykuwającym uwagę do znerwicowanej namiętności tekstu. Coś jak kiedyś robiły Komety (to luźnie skojarzenie). Do tego to fantastyczne przedrzeźnianie linii wokalu przez psychodeliczną gitarę.

Jak jesteśmy przy tekstach, to warto zauważyć, że Sasza Tomaszewski i Piotr Połoz nie wybrali łatwych, anglosaskich skrótów. Wszystko napisano i zaśpiewano po polsku. W bardzo poetycki i przewrotny sposób. Pułapką na słuchacza bywają czasem oksymorony, których pełno jest w „Dryfowaniu”, albo bezlitosne opisywanie nas i towarzyszącej nam rzeczywistości, jak w świetnym „Czasie”. Jeśli muzycy mówią publicznie o dystansie do siebie i swojej twórczości, to muszą mieć na myśli te właśnie numery. Wspomniane „Dryfowanie” to również świetny przykład na uwolnienie się od jakiejś formy, formalizacji. Tu z każdą minutą pojawia się coraz więcej gitarowego syfu, by w finale niezauważalnie przeistoczyć się w freejazz. A „Czas”, dla odmiany, wierci się gdzieś pomiędzy psychodelą a stonerem (choć pewnie każdy usłyszy coś innego).

Na uwagę zwraca niesłychana pieczołowitość, lekkość i naturalność w brzmieniu płyty. To z jednej strony efekt pomysłowości i talentu całej trójki muzyków w komponowaniu, niesamowite osłuchanie i trudna do ukrycia miłość do narkotycznych lat siedemdziesiątych… a z drugiej strony wrażliwości Noona, który mocno odcisnął swoje piętno na całym materiale. Oszczędność i minimalizm w nagraniach idzie tu w parze z olbrzymią świadomością i precyzyjnością w stosowaniu efektów. Choć może precyzyjność to nie najlepsze słowo. Chodzi mi o sytuację, w której wiesz co i jak chcesz zrobić i jednocześnie pozwalasz muzykom lecieć swoim niczym nieskrępowanym lotem. Idealnym przykładem na to jest fantastyczne „Zło niesie wiatr”. Majstersztyk w zastosowaniu efektów gitarowych. Oto jak w nienachalny i prosty sposób wykręcić duszny, sierpniowy, transowy, narkotyczny klimat. No i taki detal jak chórek. U innych zapychacz maskujący brak pomysłów. A tutaj? Sami posłuchacie.

Jak dyskretny cień na płytę rzuca postać Noona świadczyć może inny przykład. Żeby daleko nie szukać – „Tajemnicza wyspa”. Numer z punkową wręcz sekcją rytmiczną, ale potraktowaną tak, jak w hip-hopie traktuje się bit. Ta pukowość perkusji jest jakoś rozmiękczona przez dyskretny bas, a całość przyprawiona bezczelną gitarą. Utwór noszący wszelkie znamiona singla. Zresztą jak większość na tej płycie.

Singlem jest zdaje się „Dom”, do którego zespół zdecydował się zrealizować klip. O dziwo to utwór z najbardziej oszczędną warstwą tekstową (poza instrumentalami, których też trochę jest). Choć tekst szczątkowy, to już jego interpretacja nie. No i ta muzyka… posłuchajcie. Bardziej na południe od Kim Nowak.

Mówiłem już o „piosenkowości” tej płyty? Nie? To jeden tylko przykład – „Nie mam nic”. Melodyjnie, ale ciężko i klimatycznie. W tle echa jakiejś punkowej zadziorności. W chwili, kiedy numer zaczyna nas pochłaniać… nagle urywa się. Jakby trzeba było zrobić miejsce dla „Laguny”, utworu, który w naturalny sposób spina cały materiał jakąś klamrą (wraz z intro). Utworu, który każe sądzić, że na tej płycie nie ma nic przypadkowego. Że wszystko tu jest przemyślane i na miejscu. I byłoby to klasyczne outro, gdyby nie pewna niespodzianka, której nie znajdziecie na trackliście…

Polecane

Share This