The Weeknd – „Beauty Behind The Madness”

Ani piękne, ani szalone.

2015.08.31

opublikował:


The Weeknd – „Beauty Behind The Madness”

Na swoim pierwszym legalnym krążku, „Kiss Land” sprzed niespełna dwóch lat, The Weeknd niby to otworzył nowy rozdział w swoim życiu (efekt podróży po całym świecie, fascynacja Japonią, ucieczka z rodzinnego Toronto), ale gdy szło o muzykę, można było odnieść wrażenie, że niewiele się u Abla Tesfaye’a zmieniło w stosunku do wydanego jeszcze niezależnie „Trilogy”. Tamten krążek ugruntowywał pozycję The Weeknda na gruncie nowoczesnego r&b (zwanego też pbr&b), ale w swoim rzemieślniczym charakterze raczej wskazywał ograniczenia gatunku, aniżeli proponował nowe rozwiązania.

Nieco lepsze wrażenie pozostawia wydany przed kilkoma dniami „Beauty Behind The Madness”. Oczywiście, fani drapiących hi-hatów, delikatnych perkusji i przestrzennego minimalizmu – a więc tego, na czym The Weeknd się wybił – znajdą coś dla siebie, jak choćby trzy następujące po sobie nagrania: „Often”, „The Hills” i „Acquainted”, które bez problemu mógłby znaleźć się na „Kiss Land”.

Tyle że to nie te nagrania, w gruncie rzeczy bardzo przeciętne i oczywiste, ciągną płytę. Najlepiej wypada Tesfaye wtedy, gdy podejmuje ryzyko i próbuje przekroczyć dotychczasowe ramy gatunkowe. W porządku, można narzekać, że powstałe we współpracy z Kanye Westem „Tell Your Friends” to niewiele więcej niż ładna, długa pętla z repertuaru Soul Dog – ale w tym surowym retro-środowisku wysoki wokal The Weeknda nabiera świeżości, odrywa się od macierzystych, głębinowych podkładów. Albo dyskotekowe, porywające funkiem lat 70. „Can’t Feel My Face”, jeden z niewielu tak przebojowych momentów na „Beauty…”. Właściwie można by wymienić jeszcze jedno takie nagranie, „Losers”, tyle że tutaj singlowy potencjał osiąga się już innymi środkami: aranżacyjnym dopieszczeniem, zmianami tempa, wreszcie wyjściem od klawiszowego motywu, a zakończeniem partiami dętymi. Tak, nie zdziwcie się, jeśli refren w „Losers” skojarzy Wam się z amerykańskim mainstreamem sprzed dekady, gdy za Oceanem rządził Scott Storch.

 

„Losers” może się podobać z jeszcze jednego powodu. Słyszymy tam Labrintha, a na tego typu płycie, gdzie gospodarz, choć bez wątpienia obdarzony dobrymi warunkami głosowymi i charakterystycznym wokalem, zbyt często uderza w tę samą nutę, każdy gościnny występ jest na wagę złota. Dlatego doceniam też te numery, gdzie pojawia się Ed Sheeran i Lana Del Rey. Choć żadna z tych piosenek nie przejdzie do historii, w kontekście albumu i ograniczeń The Weeknda są to bardzo cenne momenty.

Bywają chwile, gdy na „Beauty…” kotłuje się od czarnych dźwięków (samplowanych lub granych), ale znamienny jest fakt, że album otwierają i zamykają podniosłe, wygrane na smyczkach tony – szczególnie zamykający płytę, zagrany z rockową ekspresją „Angel” sprawia wrażenie, że jakby gospodarz mierzył w drugie „November Rain” (choć to nagranie potrzebne ze względu na snutą na albumie opowieść, konieczne przełamanie serii erotycznych przechwałek). Ta biała klamra, która spina cały krążek, pokazuje, jak wiele dzieli dziś The Weeknda od np. Miguela, wokalisty, z którym jeszcze kilka lat temu bylibyśmy skłonni Tesfaye’a porównywać.

Polecane

Share This