Jess Glynne – „I Cry When I Laugh”

Nowa gwiazda angielskiego popu?

2015.10.11

opublikował:


Jess Glynne – „I Cry When I Laugh”

„I Cry…” to debiutancki album dwudziestosześcioletniej Jess Glynne, a więc jasne jest, że wokalistka, której ambicją jest zawojować światowe parkiety, musi zaprezentować się z jak najbardziej atrakcyjnej strony. Stąd wystarczy rzucić okiem na listę utworów, by uzmysłowić sobie, że album ten sprawia wrażenie kompilacji, na której znalazło się kilka starszych pozycji. Wrażenie to odnieść może przede wszystkim słuchacz serwisów streamingowych, bo dostępna np. w WiMP wersja płyty na taki kompilacyjny charakter właśnie stawia.

Co to znaczy? Ano to, że do wersji podstawowej włączono dwa bodaj najbardziej znane dotychczas utwory z Glynne za mikrofonem. Utwory, dodajmy, w których londyńska wokalistka występuje raptem gościnnie. To jednak wystarczyło, by ją dostrzeżono. Nic dziwnego, bo „Not Letting Go”, bujający, wakacyjny przebój Tinie Tempy, swoją moc zyskuje właśnie za sprawą chwytliwego refrenu Glynne. Jeszcze wyraźniejszy jest jej udział w „Rather Be” elektronicznej grupy Clean Bandit, gdzie wokale należą już praktycznie w całości do niej. Jej udział w zdobyciu przez tę piosenkę nagrody Grammy jest zatem kluczowy.

Reszta „I Cry…” to podróż przez różne gatunki – podróż ważna dla debiutującej wokalistki, bo jak zademonstrować swoje możliwości, jeśli nie w jak najszerszym wachlarzu stylistycznym. Wydaje się, że najbardziej przekonująco brzmi Glynne wtedy, gdy próbuje pogodzić bywalców europejskich parkietów z tymi, którzy tęsknią za dyskotekami lat 90. Wówczas, łącząc rozwiązania kojarzone ze współczesnym EDM’em z charakterystycznym brzmieniem house’owych klawiszy rodem z najtisów, jest i przebojowa, i wartościowa, bo w nagraniach takich jak „Hold My Hand” czy „Don’t Be So Hard On You” słychać artystyczną świadomość, przemyślane uplasowanie się w gatunkowym łańcuchu. Rzecz jasna, niedoścignionym wzorem pod tym względem pozostaje barokowe „Rather Be”, gdzie wspomniane klawisze fantastycznie spajają pulsujący bit z rozdmuchaną sekcją smyczkową.

Nieźle wypada też Glynne w tych nagraniach, w których daje o sobie znać hip-hopowy sznyt. Różnie zresztą rozumiany, bo gospodyni potrafi położyć wokale zarówno na syntetycznym, cykającym podkładzie do „Why Me” – i co więcej, wyciągnąć nawet kilka zaskakujących chórków pod koniec – jak i na „Ain’t Got Far To Go”, świetnym, pozytywnym kawałku, definicji dobrego humoru.

Problemem pozostają – co od czasu do czasu bywa zmorą popowych debiutantek – ballady. Te w kilku miejscach popadają w sztampowość i naprawdę, choć emocje w „Take My Home” czy akustycznej wersji „My Love” mogą być szczere, jako piosenki kompozycje te podpadają pod radiowe standardy i ani myślą poza nie wyjść. Chlubnym wyjątkiem pozostaje „Saddest Vanilla”, obdarzona dużym potencjałem kooperacja z Emeli Sande, gdzie punktem wyjścia dla, koniec końców, podniosłego nastroju są twarde, niemalże trip-hopowe bębny.

Słuchacze obserwujący angielskie listy przebojów zastanawiają się pewnie, czy Jess Glynne wyrośnie na kolejną gwiazdę wyspiarskiego popu. Dobre pytanie, ale debiut przynosi jeszcze inne: w którą stronę pójdzie ta wokalistka na swoim kolejnym krążku? Bo „I Cry…” sprawia wrażenie raczej wprawki przed debiutem z prawdziwego zdarzenia.

Polecane

Share This