Mumford & Sons, Orbital, The Maccabees i Toro y Moi na Open`erze

Kolejne gwiazdy lipcowej imprezy


2012.03.21

opublikował:

Mumford & Sons, Orbital, The Maccabees i Toro y Moi na Open`erze

Mumford & Sons

Tydzień temu zagrali na kolacji dla prezydenta Obamy i premiera Camerona, w sobotę zaprezentowali nowy utwór podczas festiwalu SXSW, a dziś trafiają na plakat kolejnej edycji festiwalu Open’er – Mumford & Sons.

Choć od premiery albumu „Sigh No More” minęło już prawie dwa i pół roku, Mumford & Sons nadal generują niezwykłe zainteresowanie i skutecznie powiększają grono fanów zakochanych w ich folk-rockowych piosenkach. Nie są ze Stanów ani z angielskiej prowincji. Wychowali się w Londynie i tam u boku Laury Marling czy Noah & The Whale budowali lokalną scenę folk rocka, która stałą się prawdziwym ewenementem. Zespoły z najbardziej kosmopolitycznego miasta świata, gdzie nowe brzmienia rodzą się co kilka dni, sięgnęli po tradycję, która laptopy i syntezatory zamieniła na bajno i mandolinę. Ciężko ustalić jeden moment, który stał się trampoliną dla Mumfordów. Należy wskazać chyba konsekwencje i setki koncertów, czyli prawdziwą pracę u podstaw, która przyniosła niespotykane efekty. „Sigh No More” został nagrany na wypożyczonych instrumentach i wyprodukowany przez Markusa Dravs’a, współpracownika m.in. Coldplay i Arcade Fire. I choć po 30 miesiącach od premiery album nigdy nie znalazł się na 1 miejscu listy Billboardu i UK Top 40, sprzedał się na całym świecie w ponad 3 milionach egzemplarzy, największe nakłady generując właśnie na Wyspach i w USA. Nawet w ubiegłym roku był jedną z najchętniej kupowanych płyt z gatunku rock. W raz z sukcesem przyszły nagrody. BRIT Award 2011 dla najlepszej płyty było jedynie formalnością. Zespół był także nominowany do 6 nagród Grammy. Aż 4 statuetki mogło zdobyć nagranie „Tha Cave” i mimo, że galę rozdania tych najcenniejszych nagród Mumford & Sons opuszczali z pustymi rękoma – Ameryka była ich. Młodym zespołom zza Atlantyku zdarza się to niezwykle rzadko. Nominacja „The Cave” nie do końca oddaje fenomen jakim jest grupa Mumford & Sons. Ich debiut to nie tylko zbiór znakomitych singli z „Little Lion Man” czy  „Winter Winds” na czele. To płyta, którą miliony ludzi kupowały, by na własne uszy przekonać się, że to 48 minut jest idealną całością.

Od ponad roku Mumford & Sons nagrywają materiał na nowy album. Pierwszą zupełnie nową kompozycją było nagranie „Ghosts That We Never Know” zaprezentowane jesienią w audycji radiowej. Zespół podkreślał jednak, że była to bardzo wstępna wersja. Kolejny nowy utwór fani usłyszeli zaledwie kilka dni temu. „Where Are You Now” Mumford & Sons zagrali w sobotę (17 marca) na festiwalu SXSW, przybliżając nas do premiery następcy multiplatynowego „Sigh No More”. Ile premierowych utworów usłyszymy na Open’erze, przekonamy się w lipcu.

Orbital

Brytyjska elektronika ma wielu bohaterów. Wśród tych, którzy kształtowali jej styl, są także bracia Phil i Paul Hartnoll znani lepiej jako Orbital. Pomysł na zespół narodził się pod koniec lat 80-tych, kiedy Hartnoll’owie nagrali swój pierwszy utwór –  „Chime”. Kompozycja stała się swoistym hymnem sceny rave, i jak mało który z utworów tego pokolenia stał się także przebojem notowanym na listach sprzedaży. „Chime” w wersji koncertowej znalazł się na wydanym w roku 1991  debiutanckim długogrającym dziele Orbital. „Satan” i „Belfast” to kolejne z singli, tworzących na początku nowej dekady legendę duetu z Kent. Ich obecność w brytyjskich stacjach radiowych stała się tak naturalna, jak kolejne emisje przebojów Michaela Jacksona czy Whitney Huston. „Orbital 2”, nazywany ze względu na kolor okładki „brązowym”, ukazał się w roku 1993 i z singlowym „Halcyon” był kolejnym wielkim sukcesem duetu. Fanom nie przeszkadzał nawet nieco mniej taneczny charakter płyty, ponieważ w wersji live, duet nadal był nie do pobicia, co potwierdzili w czerwcu 1994 roku na festiwalu Glastonbury, dając jeden z najważniejszych koncertów w historii tej imprezy. Był to symboliczny moment dla samego zespołu jaki i ruchu rave, który stając w obliczu gigantycznych prawnych problemów został nie jako usankcjonowany przez organizatorów wielkich festiwali.

Zmieniający się rynek, fala nowych wykonawców z The Chemical Brothers czy Daft Punk na czele spowodowały, że kolejne płyty Orbital były mniejszymi wydarzeniami, choć nadal świetnymi produkcjami na których można było usłyszeć m.in. debiutującą Alison Goldfrapp czy Lisę Gerrard. Znana z Dead Can Dance wokalistka zaśpiewała w roku 2004 na ostatnim przed zawieszeniem działalności albumie – z uwagi na kolor okładki – nazwanym „niebieskim”.

W roku 2009 wznowili działalność i wtedy po raz pierwszy wystąpili w Polsce, dając niezapomniany koncert na festiwalu Selector. Kilka tysięcy fanów czekających na swoich idoli równe dwadzieścia lat dostało najlepszy mix utworów z całej dyskografii oraz to, z czego słynną ich koncerty – improwizację. Reaktywacja nie okazała się wyłącznie urodzinowym prezentem, ale początkiem nowego etapu w karierze zespołu. Muzycy zaczęli regularnie koncertować oraz weszli do studia, czego owocem jest zapowiadana na 2 kwietnia nowa płyta.

„Wonky”, pierwszy od ośmiu lat album Orbital słyszało niewielu, ale ci, którym się to udało, twierdzą,  że zespół wraca do swojej najlepszej formy. Po pierwszych fragmentach: „New France” z udziałem Zoli Jesus i „Never” my też nie mamy wątpliwości, że album będzie jedną z najważniejszych płyt elektronicznych 2012 roku. W wersji koncertowej w lipcu tylko na Heineken Open’er Festival.

The Maccabees

W niedzielę 15 stycznia, „Given To The Wild”, trzeci studyjny album grupy The Maccabees zadebiutował na 4 miejscu UK Top 40. Był to najwyższy wynik w historii tego zespołu i gitarowy rodzynek pośród płyt ulokowanych w pierwszej dziesiątce. Co sprawiło, że to właśnie The Maccabees mieli przywrócić nadzieję w komercyjny potencjał brytyjskiej sceny indie? Jest wiele czynników, ale jednym z nich jest inteligentne podejście do muzyki gitarowej, a nie korzystanie szablonów z napisami The Smiths, The Clash czy Joy Division. Drugim czynnikiem, jest miejsce pochodzenia. The Maccabees są z Brighton, co pozwoliło im nabrać odpowiedniego dystansu do Londynu, oraz zjednać sobie fanów z innych miast. Nie bez znaczenia jest także długoletnie milczenie innych gwiazd gatunku. Nim „Given To The Wild” stanęło do walki o honor muzyki alternatywnej, The Maccabees wydali dwa bardzo ciepło przyjęte albumy: „Colour It In” i „Wall Of Arms”. Za produkcję debiutu odpowiadał legendarny Stephen Street, znany ze współpracy z Blur, z kolei przy drugim albumie pracował Markus Dravs, ten sam, który zasiadł za konsoletą podczas nagrywania debiutu ogłoszonych dziś Mumford & Sons. Jeśli dwie pierwsze płyty były brzmieniowo do siebie podobne, tak „Given To The Wild” jawi się jako spora odskocznia. Być może to zasługa Tima Goldsworthy’ego, który swoje elektroniczne fascynacje wyniesione z wytwórni DFA przekazał chłopakom w studiu. Jeśli lubicie niestandardowe podziały rytmiczne i trochę matematyki w muzyce, z pewnością koncert The Maccabees jest wydarzeniem dla Was.

Toro y Moi

Chaz Bundick, czyli Toro y moi, jedna z czołowych postaci chillwave – gatunku, który równie szybko rozkochał w sobie blogosferę, co stał się przekleństwem dla jego twórców. Obok Neon Indian i Washed Out, których nagrania remixował, Toro Y Moi budził najwięcej emocji fanów nowego brzmienia, a jego debiutancki album „Causers Of This” określał ramy, w których mieli poruszać się artyści oraz dziennikarze zainteresowani nowym zjawiskiem. Sporo psychodelii, ponakładanych efektów, rozmarzonych syntezatorowych pasaży i zabawy z wokalem. Tak w skrócie można opisać chillwave, który jednak nabierał zupełnie innego charakteru, kiedy Toro y Moi ruszał w trasę. Z zespołem odchodził od rozleniwiających dźwięków, choć nadal zostawała atmosfera błogiego relaksu. Choć w wypadku debiutantów często trudno mówić o własnym, charakterystycznym stylu, Toro y Moi go wypracował. Na drugiej płycie, wydanej w lutym 2011 roku „Underneath The Pine” zaczął mocno eksplorować muzykę funk, a mimo to nie było wątpliwości, kto odpowiada za ten album. „Underneath The Pine”, to płyta na której pogłosy ustąpiły miejsca groove’om, a kompozycje nabrały nawet odrobiny popowego charakteru. Wierzymy, że dla Toro y Moi to dopiero początek. 

Polecane

Share This