Relacja z czwartego dnia Open`era

Liryzm, szaleństwo, hardrock, blues, reggae, hip-hop i bolesny cios


2010.07.05

opublikował:

Relacja z czwartego dnia Open`era

Duża część uczestników festiwalu niedzielę na Open’erze rozpoczęła od odrobiny akustycznego liryzmu w wykonaniu Norwegów z Kings Of Covenience. Duet swój intymny, kameralny występ zaprezentował na Scenie Namiotowej, którą jednak już po chwili przemianował. „Nie gramy na Scenie Głównej, więc zróbmy tak, żeby to była Scena Główna”, powiedział jeden z członków grupy. Na reakcję nie musiał długo czekać. W niedługo po tym liczba oglądających koncert KoC znacznie przewyższyła tę bawiących się pod Main Stage na Muchach. Zupełnie słusznie. Kings Of Convenience to zespół o tyle specyficzny, że duża część publiczności nie musiała na ich występ patrzeć – wystarczy, że słuchała. I nie trzeba było głośnego, acz banalnego klaskania, by wyrazić aplauz. Dłonie układane w kształt serc podkreślały emocje o wiele lepiej.

W porównaniu z Kings of Convenience koncert The Hives był jak skok do zimnej wody po rozgrzewającej do czerwoności wizycie w saunie. Szwedzi zapewnili zupełnie inną kategorię doznań, kategorię, która mogła u niektórych spowodować istny szok termiczny. Mordercze tempo zostało narzucone właściwie od pierwszych sekund występu. Muzycy – co zaskakujące, ubrani nie w stylowe, charakterystyczne garnitury, a marynarskie wdzianka – nie oszczędzali publiczności, co rusz dorzucając węgla do rock-and-rollowego pieca. Warto zauważyć, że tempo koncertu było znakomite nawet pomimo długich przemów lidera zespołu, Howlin’ Pelle Almqvist, utrzymującego bliski kontakt z publicznością (niestety często mówił bardzo niewyraźnie; nie powinien się więc dziwić, że nie spotykał się z reakcją tłumu tam, gdzie jej oczekiwał). Wśród zagranych piosenek pojawiły się zarówno nagrania premierowe, jak i te dobrze znane, z „Hate To Say I Told You So” i „A.k.a. I-D-I-O-T” na czele.

Najciekawiej jednak na Głównej Scenie wypadł dowodzony przez Jacka White’a zespół The Dead Weather. To już kolejny występ White’a na Open’erze – wcześniej pojawiał się tu z innymi swoimi formacjami, The White Stripes i The Raconteurs. Z Dead Weather przybył, by promować wydany w maju tego roku krążek „Sea Of Cowards” i to piosenki z niego wypełniły dużą część setlisty. Co ciekawe, na scenie prymu nie wiódł White, ale towarzysząca mu w śpiewie Alison Mosshart. W koncertowym wydaniu uwidoczniła się jej drapieżność, pazur i gigantyczna energia. Przepełniony bluesem i hard rockiem występ publiczność oklaskiwała bardzo długo. Sam White przyznał, że Polska jest „jego sercu bardzo bliska”, co spotkało się z dodatkowym aplauzem wśród tłumu.

W tym samym czasie na scenie World produkował się Nas z Damianem Marleyem. Przechadzający się po scenie mężczyzna nieustannie powiewający flagą, plemienne bębny towarzyszące tradycyjnej perkusji, chórek dziewczyn ubranych w moro i zarysowane na tyłach kontury Afryki stwarzały wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli nie w imprezie sponsorowanej przez gigantyczny koncern, ale w wiecu, który wypowiada wojnę właśnie takim koncernom jak ten – oczywiście w trosce o problemy Trzeciego Świata. Gdy Nas i Damian pojawili się wśród wyżej opisanej scenerii, tłum oszalał. Duet za podstawę obrał naturalnie nagrania pochodzące z ich wspólnego krążka, „Distant Relatives”, ale każdy z nich otrzymał również czas na indywidualne występy. Nas skorzystał z niego, by przenieść słuchaczy do złotych dla hip-hopu lat 90. – głośników zabrzmiały takie szlagiery jak „Represent” i „Nas Is Like”. Raper nie mógł pominąć także uwielbianego przez słuchaczy „One Mic”. Z kolei Damian przypomniał żywiołowe nagrania ze swoich ostatnich solowych płyt, choć w jego przypadku z największym entuzjazmem wśród publiczności spotkały się covery Boba Marleya. Ostatecznie dwójka ponownie złączyła się razem i brawurowo wykonała ich pierwszy utwór, „Road To Zion”.

Nas i Damian nie popełnili wreszcie tego błędu, który kilka dni temu pogrążył nieźle zapowiadający się występ Cypress Hill. Duet, w przeciwieństwie do Cypressów, chętnie korzystał z żywych instrumentów rozstawionych po scenie, a jednocześnie posiłkował się umiejętnościami DJ-a. Dzięki temu równowaga między hip-hopem a reggae została zachowana.

Tegoroczną edycję Open’era zamknął występ brytyjskiego DJ’a, Fatboy Slima. Show muzyka wprost porażało efektami wizualnymi. Strzelające w niebo lasery, światła kreślące w powietrzu różne wzory czy psychodeliczne, przypominające mi nieco koncert Chemical Brothers sprzed dwóch lat animacje wyświetlane na telebimach były najmocniejszymi elementami imprezy. Od strony muzycznej należy pochwalić Fatboy Slima za próby re aranżacji wielu swoich piosenek. Niestety, chęci to jedno, a wykonanie to drugie. Nowe wersje znanych nagrań sprawiły, że przez chwilę poczułem się, jakbym był nie na Open’erze – imprezie promującej dobrą, wartościową muzykę – ale w remizie, na potańcówce, którą bardzo lubię określać mianem „wiksiarskiej”. Najbardziej bolesny był cios, gdy zagrane na bis „Rockafeller Skank” odarto ze znakomitego, znanego z wersji studyjnej funkowego sznytu.

***

Open’er 2010 dobiegł końca. Przez ostatnie cztery dni pisaliśmy dla Was przede wszystkim o muzyce i różnych jej koncertowych odcieniach. Pamiętajmy jednak, że gdyński festiwal to przede wszystkim znakomita, niepowtarzalna atmosfera. Niech nie dziwi nas, że wykonawca X miał na swoim koncercie słabą frekwencję, podczas gdy dał znakomity koncert. Lepiej zrozumieć, że niektórzy kupują karnety 4-dniowe, mimo że często interesuje ich jedynie jeden wykonawca, a bywa że nie interesuje go nikt. „Po co on tu przyjechał?”, zapytasz zapewne. Ano zapewne magnesem był w takim wypadku właśnie wspomniany klimat.

Poza tym festiwale takie jak Open’er to doskonałe miejsca do poznawania nowego. Często z braku laku albo w przerwie między jednym koncertem a drugim przechodzimy polem najeżonym scenami. Tego typu spacery mogą okazać się owocne – kto wie, może na World Stage albo Young Talents Stage natrafimy na muzykę, którą pokochamy od pierwszego usłyszenia? Zamiast bezmyślnie ściągać przypadkowe piosenki z Internetu, idźmy na Open’era. To jak gigantyczny serwis p2p – służy wymianie dźwięków w najlepszej, bo koncertowej jakości.

Na tego typu festiwalu poznajemy nie tylko muzykę, ale i ludzi. Z autopsji wiem, że na imprezach jak Open’er rodzą się niezwykłe, scementowane muzyką znajomości. Szczególnie tyczy się to wszystkich tych, którzy mają okazje nocować na polu namiotowym. Niezliczone melanże procentują – mapkę ze znajomymi regularnie zapełniają kolejne punkty.

Chodźmy więc na festiwale, nawet jeśli muzyka, którą reprezentują, nam nie odpowiada. Chociaż z drugiej strony o Open’erze tego powiedzieć nie można – rozstrzał stylistyczny jest tam tak duży, że jeśli rzeczywiście nie możesz w Gdyni nic dla siebie znaleźć, to warto byłoby się zastanowić, czy muzyka jest faktycznie Twoją pasją.

Polecane

Share This