Shabazz Palaces – „Lese Majesty”

Dźwiękowy Bałagan dla snobów czy prawdziwa hiphopowa psychodelia XXI wieku? Wybór należy do Ciebie.

2014.08.16

opublikował:


Shabazz Palaces – „Lese Majesty”

Organiczna wędrówka przez czas i przestrzeń mająca wykazać, jak bardzo pożerani jesteśmy przez swoje ego i portale społecznościowe. Podzielona na siedem suit kosmiczna rap-opera nagrywana w specjalnym studio, które powstało w wyniku adaptacji starego browaru. To są informacje, które na temat płyty „Lese Majesty” trzeba przekazać, jeśli chce się przedstawić ją w jakkolwiek racjonalnym ujęciu. Ale chcieć nie znaczy móc. Jak pisał Asnyk – „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”.

Duet z Seattle (którego połową jest Ishmael Butler ze znakomitego, funkująco-jazzującego Digable Planets) przedstawia nam narkotyczny kolaż. Czegóż tu się nie idzie doszukać – możemy zacząć od międzygalaktycznych szamanów pokroju George`a Clintona i Sun Ra, przejść przez trip-hop, późniejszą bitową awangardę białych ludzi z Wysp i Stanów, kończąc gdzieś przy kalifornijskiej hiphopowej elektronice, cloudach czy hipsterskim r’n’b. To tylko liźnięcie sprawy, bo są przecież dubowo-ambientowe krajobrazy, cuda na kiju. Spróbujcie dopisać sobie parę mikro-gatunków, prawdopodobnie będą pasować. Moim osobistym skojarzeniem jest OutKast z czasu „ATLiens” skrzyżowane z Earlem Sweatshirtem i zmuszone do nagrania płyty dla wydawnictwa Brainfeeder przy rażącym niedostatku snu i światła. „Lese Majesty” drażni się ze słuchaczem, bo słodki jest jednym z wyczuwalnych smaków i album miewa szczątki ładniutkich melodii, czasem jak w wypadku „Noetic Noiromantics” urokliwy jest w całości (jeżeli zapomnimy o tym niespokojnie bulgoczącym w basie). „#CAKE” czy „Ishmael”  zbliżają się nawet ku strukturze zwykłej piosenki. Proszę nie dać się zwieść, nie liczyć na taryfę ulgową.

Produkcja składa się z całego mnóstwa warstw – lepkich perkusji, surrealnych syntezatorów, dziwnych sampli.  W wielu analogicznych przypadkach eksperymentalnym twórcom chodzi o hałas, prowokację, anarchię, wyprowadzenie z równowagi. To jak dać turyście koc nabity igłami i zobaczyć, co zrobi jak się przykryje. „Lese Majesty” owszem, irytuje, ale to bardziej mokra kołdra, która opatula nas w gorący dzień tak, że nie możemy jej z siebie odwinąć. Wokale, często schowane pod bit, dublowane, gadano-nucone, niosą za sobą połączenie infantylnych (celowo zapewne) rymowanek, celnych osobistych wyznań, pulpowej fantastyki-naukowej. Wszystko to w większości zawieszone w połowie, jakby niedokończone, pastiszowe, sprzyjające transowi ale zbyt porwane żeby go finalnie umożliwić, duszne, ulegające nieustannym metamorfozom i wtórnie fermentujące.

Takie połączenie szarlatanerii i wizjonerstwa, geniuszu i idiotyzmu może porwać, zwłaszcza tych zblazowanych za bardzo, żeby cieszyć się tzw. „normalną” muzyką. Recenzenci szaleją, z tym, że każda forma alternatywnego eksperymentu wokół hip-hopu wydaje się mieć u nich na wejściu maksymalną ocenę, potem tylko zastanawiają się czy jest za co ją obniżyć. Trwa desperackie poszukiwanie przyszłości gatunku. Ja z chórku opinii wybieram tę umiarkowanie optymistyczną, sformułowaną przez DIY Magazine: Abstrakcyjne teksty, abstrakcyjne synthy, abstrakcyjne wszystko, ale nie udało się pójść dalej niż na debiucie. Dla mnie to zresztą marsz trochę na oślep, przez burzę pomysłów, w deszczu ogłuszających oklasków. Ale przy tak niesprzyjającej do objęcia rozumem całości (jednak całości, po wielu przesłuchaniach muszę to przyznać), właściwie każde odczucie jest możliwe.

Polecane

Share This