Piwo bez limitu

Rozmowa z Ryanem O'Keeffe, perkusistą australijskiej grupy Airbourne, jednej z gwiazd Impact Festivalu w Warszawie


2013.05.25

opublikował:

Piwo bez limitu

Zostawcie zapalniczki w domu! – apeluje przed Impact Festivalem perkusista Airbourne, zapewniając, że fani nie usłyszą na koncercie jego zespołu żadnych ballad. – Szczerze ich nie znosimy. Weźcie piwo w dłoń i szykujcie się na głośne show, z dużą dawką potężnej adrenaliny i mięsistego rock’n’rolla!

Kwartet Airbourne pochodzi z Australii i gra soczystego hard rocka, bardzo często porównywanego do AC/DC – do tego stopnia, że niektórzy mówią nawet o bezpośredniej kopii. Trochę prawdy w tym jest, zwłaszcza za sprawą podobnie prostego podejścia do utworów, charakterystycznych riffów i śpiewu, przypominającego zwłaszcza styl Bona Scotta. Grupa ma na koncie trzy płyty, które świetnie rozchodzą się w Australii i Europie – „Runnin` Wild” (2007), „No Guts. No Glory” (2010) i pachnącą jeszcze tłocznią „Black Dog Barking” (2013).

Trzon zespołu od samego początku (2003) stanowią bracia Joel (śpiew, gitara) i Ryan O`Keeffe (perkusja). Ryana udało nam się namówić na krótką rozmowę o nowej płycie, inspiracjach, rockandrollowym stylu życia i koncercie, jaki Airbourne zagra na Impact Festivalu (4-5 czerwca). Grupa będzie jedną z gwiazd pierwszego dnia i wystąpi na Scenie Eventim (18:30 – 19:30).

Paweł Piotrowicz: Jak często słyszycie pytania o AC/DC?

RYAN O’KEEFFE: Zawsze [śmiech].

Denerwuje?

Raczej nie, przyzwyczailiśmy się. W naszej muzyce słychać wpływy AC/DC, ale i innych zespołów, choćby Motörhead. Poza tym żyjemy w czasach, w których każdy jest do kogoś porównywany. Zresztą, mogliśmy trafić gorzej. Potrafiłbym ci wymienić setki zespołów, z którymi nie chciałbym być kojarzony. A AC/DC to przecież najwyższa klasa, jak Iron Maiden, Metallica czy The Rolling Stones.

Trzecia płyta jest ponoć najtrudniejsza dla wielu artystów, stanowi dla nich największe wyzwanie. Praca nad „Black Dog Barking” potwierdziła w waszym przypadku tę tezę?

Faktycznie włożyliśmy w ten album mnóstwo pracy, przez trzy miesiące, siedem dni w tygodniu. Ale zawsze zależy nam, by efekt był jak najlepszy. Jestem dumny z tego, co powstało. Każdy utwór ma swoje uzasadnione miejsce na albumie, nic się nie powtarza. Nagraliśmy to, co sobie założyliśmy – zajebisty, napakowany energią rock’n’roll czy hard rock, bez względu na to, jak go nazwiesz.

Czego możemy się spodziewać po waszym występie na Impact Festivalu?

Staramy się nie oszczędzać na sprzęcie, więc szykujcie się na głośne show, z dużą dawką potężnej adrenaliny i mięsistego rock’n’rolla, koniecznie z piwem w dłoni. Zagramy stare kawałki i coś nowego, na pewno pierwszy singiel „Live it Up”. To kawałek, który doskonale oddaje to, czym jako zespół jesteśmy. Czterema kolesiami, którzy z radością wspólnie spędzają czas, świetnie się bawiąc i robiąc przy tym sporo hałasu.

Trasy to też zabawa czy jednak harówka?

Bywa ciężko. Codziennie budzisz się w innym kraju, jesz inne żarcie, nie zawsze najlepsze, i grasz dla tysięcy ludzi. Ale narzekać nie zamierzamy. Kochamy takie życie.

Czego nigdy nie usłyszę w wydaniu Airbourne?

Na pewno żadnych ballad, bo ich szczerze nie znosimy [śmiech]. Nigdy żadnej nie nagraliśmy. Zostawcie więc zapalniczki w domu!

Macie jakieś przedkoncertowe rytuały?

Nie bardzo. Osobiście tuż przed lubię się wyciszyć, potem jestem jak wulkan. Jedno piwko, czasem dwa, i jestem na scenie.

A pięć piwek?

[śmiech] Raczej nie, choć zawsze coś wleję do żołądka w trakcie. Wszyscy w zespole chcą mieć jednak pewność, że gramy najlepszy koncert na świecie. Ludzie, którzy płacą za bilet, zasługują na najwyższą jakość.

Po koncertach dużo imprezujecie?

Oczywiście. Muzyka, którą gramy, nas do tego zobowiązuje. Ale głównie wlewamy w siebie piwko, ogromne ilości.

Gdy dziesięć lat temu zaczynałeś swoją przygodę z zespołem, wierzyłeś, że zajdziecie tak daleko?

To był nasz cel od zawsze – wybiegać poza horyzont. Jako dzieciak marzyłem, że będę grał na jednej scenie ze swoimi idolami. I się spełniło. Graliśmy z Metalliką, Iron Maiden, Motörhead, The Rolling Stones.

Ironi wzięli was nawet na trasę po Wielkiej Brytanii.

To naprawdę wielkie wyróżnienie i zarazem spełnienie marzeń. Jestem ogromnym fanem tego zespołu, a pierwsze pałeczki, jakich używałem, były z serii Nicko McBraina. Wszyscy w Iron Maiden to normalni, twardo stąpający po ziemi kolesie, a nie pozerskie gwiazdy. Bruce Dickinson to chyba najmilszy facet w branży.

A jak się występowało na jednej scenie z Lemmym?

Świetnie! Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Zaprosił nas do swojej limuzyny, mówiąc: „Ej, chłopaki, chcecie posłuchać trochę wyśmienitego ZZ Top?”.

Widzisz siebie na scenie za dwadzieścia czy trzydzieści lat?

Czemu nie? Takie zespoły jak Motörhead, Iron Maiden czy AC/DC pokazują, że w rock’n’rollu nie ma limitu. Może być nim tylko śmierć [śmiech].

Kto wymyślił waszą nazwę?

Wpadliśmy na nią wspólnie. Szukaliśmy desperacko dobrego szyldu, który oddawałby to, jak gramy i kim jesteśmy. Nagle przypomniało nam się, że bardzo lubimy film „Airheads” [„Odlotowcy” – komedia z 1994 roku, opowiadająca o trzech zdesperowanych muzykach, którzy terroryzują pracowników lokalnej radiostacji, zmuszając ich do grania ich utworów – przyp aut.]. Wzięliśmy słownik i patrząc na „air” zobaczyliśmy „airborne” [z ang. lotniczy; lecący; powietrzno-desantowy; przenoszony drogą powietrzną – aut.]. Pasowało idealnie. Dodaliśmy jedną literkę i jesteśmy Airbourne.

Rozmawiał: Paweł Piotrowicz / Live Nation

Polecane

Share This